Mariusz Sawa ■ ІСТОРІЯ ■ №36, 2021-09-05

Poniższy artykuł jest odpowiedzią na polemikę autorstwa Moniki Śladewskiej z wywiadem, jakiego dr Mariusz Sawa udzielił tygodnikowi „Przegląd”. Decyzją redaktora naczelnego „Przeglądu” Jerzego Domańskiego Sawie odmówiono jego publikacji, by „nie podgrzewać emocji”.

Україномовний варіант тексту – тут.

Powrót do mitów o historii Sahrynia

Z zainteresowaniem przeczytałem tekst Pani Moniki Śladewskiej w 26 numerze „Przeglądu” zatytułowany „Powrót do historii Sahrynia”, będący polemiką z wywiadem jakiego udzieliłem Panu Bartoszowi Konieczce, opublikowanym w 22 numerze tegoż tygodnika, noszącym tytuł „Konflikt pamięci”. Artykuł przyjąłem z dużą nadzieją. Jego Autorka była bowiem żołnierzem Armii Krajowej. Stąd też mogłem liczyć na głos świadka historii, unikalne wspomnienia, czy prezentację oryginalnych ocen. 

Foto Agnieszka Blaziak

Monika Śladewska poruszyła szereg zagadnień. W większości z nich nie jestem specjalistą (o ile jestem nim w jakichkolwiek), gdyż nie badałem ich źródłowo (np. ukraińskiego nacjonalizmu w okresie wojny), dlatego też odniosę się tylko do tych, w których czuję się kompetentny.

Swoje rozważania Autorka opiera na relacjach świadków wojny oraz publikacjach Wiktora Poliszczuka. Rozumiem, że artykuł prasowy nie pozwala na podanie pełnej bibliografii, a nawet wypunktowanie kilkunastu najważniejszych prac, ale z mojego punktu widzenia katalog podanych źródeł jest nieci ubogi. Jako historyk, w swojej pracy staram się sięgać po wszystkie dostępne źródła archiwalne oraz opracowania. Oddala to zarzut jednostronności.

Pani Śladewska stoi na stanowisku, że główną przyczyną ataku polskiego podziemia na Sahryń była antypolska działalność OUN, uważając jednocześnie, że w swoim wywiadzie nie powiedziałem, jaki był „powód tych walk”. Pomijając już chociażby spór, czy walką można nazwać starcie, w wyniku którego tylko jednego dnia zginęło ponad 1200 osób cywilnych i co najwyżej kilku atakujących, chciałem zauważyć, że kwestii przyczyn akcji polskiego podziemia (zbrodni) dotyczyło pytanie trzecie zadane mi przez autora wywiadu. Jestem zwolennikiem interpretacji, że decyzja o zniszczeniu ukraińskich wsi nie wynikała jedynie z działalności banderowskiej partyzantki na Wołyniu, czy początków jej zbrojnej działalności na Lubelszczyźnie. Dlatego też wskazałem na kontekst wojenny (okupacja niemiecka, wysiedlenia) oraz międzynarodowy. Natomiast zdanie, że „Nie ma nic wspólnego z prawdą twierdzenie dr. Sawy, że Niemcom zależało, by polityka ludnościowa była dotkliwa przede wszystkim dla Ukraińców” nie wytrzymuje krytyki w zestawieniu ze źródłami, dzięki Czesławowi Madajczykowi znanymi historykom od ponad czterdziestu lat. W zamierzeniu Odilo Globocnika, dowódcy SS i policji dystryktu lubelskiego, wysiedlenia miały przynieść dyskomfort przede wszystkim Ukraińcom: „Ponadto przez tego rodzaju osiedlenie w ciągłym niepokoju żyć będą nie Polacy, lecz Ukraińcy, którzy staną się siłą obronną” – podawał w wytycznych dla akcji Werwolf (od 23 czerwca 1943 r.). Nie dokonałem więc „powielenia z nacjonalistycznej historiografii ukraińskiej”, lecz swoją tezę oparłem na źródłach z epoki.

Pani Śladewska uważa, że mówiąc o relacjach polsko-ukraińskich w latach 40. XX w. nie można używać słowa „konflikt”. Ja natomiast stoję na stanowisku, że brak istnienia niepodległego państwa ukraińskiego w tym okresie nie wyklucza istnienia konfliktu między narodami i że konflikt polsko-ukraiński obejmował na różnych poziomach (politycznym, społecznym, religijnym, a później militarnym) zarówno okres przedwojenny jak i lata okupacji niemieckiej. Mało tego: dla najbliższych tygodni i kilku miesięcy, które nastąpiły po 10 marca 1944 r. możemy mówić o wojnie polsko-ukraińskiej, którą zakończyło wejście Sowietów. Wojnie na południowo-wschodniej Lubelszczyźnie między Armią Krajową i Ukraińską Powstańczą Armią. Nie przeczy to jednocześnie temu, że OUN-B prowadziła – jak słusznie zauważyła Pani Monika Śladewska – działania ludobójcze przeciwko współobywatelom. 

Monika Śladewska przychyla się do tezy, że akowsko-bechowski atak z 10 marca 1944 r. był uprzedzeniem planowanego na 16 marca banderowskiego uderzenia. Tymczasem atakując w dniu 10 marca Polacy nic o rzekomym ataku nie wiedzieli. Pisał o tym do Mariana Gołębiewskiego, komendanta obwodu AK Hrubieszów, jeden z dowódców AK Stefan Kwaśniewski już po wojnie. Nieznane do dzisiaj dokumenty, w których według Mariusza Zajączkowskiego mogły znajdować się wytyczne do realizacji również nieznanego rozkazu 6/44 nawołującego do eksterminacji Polaków, zostały odnalezione przez akowców dopiero 10 marca w zaatakowanych Szychowicach. Wyżej napisałem o „rzekomym ataku”, gdyż uważam, że równie bezpiecznie można przyjąć, iż dokumenty z Szychowic, w których była mowa o jakichś działaniach przewidzianych na dzień 16 marca, dotyczyły utworzenia pierwszej chełmskiej sotni UPA w niedalekiej podhrubieszowskiej Brodzicy i jej wymarszu na szkolenie w Poromowie (Wołyń), co faktycznie miało miejsce w dniach 15 i 16 marca 1944 r.

Dwa wyeksponowane na drugiej stronie artykułu zdania również można sprecyzować. Brzmią one następująco: „Atak na Sahryń rozpoczął się 10 marca 1944 r. Wieś była broniona przez UPA-UNS, policję ukraińską i pododdział SS Galizien”. Otóż atak na sam Sahryń faktycznie miał miejsce o godzinie 4:30 10 marca, ale początek samej akcji datować należy na 9 marca wieczorem, kiedy to spalono Miętkie, część Mircza i Turkowice, o czym (odnoście dwóch pierwszych wsi) pisali w swoich meldunkach Niemcy. W przypadku oddziałów obecnych we wsi Sahryń, warto zauważyć, że nie było tam żadnych oddziałów UPA. Nie potwierdzają tego żadne źródła. Liczny oddział UPA lub UNS mógł przebywać w Szychowicach na dzień przed polskim atakiem, co potwierdzają relacje ukraińskich mieszkańców, ale w chwili ataku już go tam nie było. Funkcjonariusze Ukraińskiej Policji Pomocniczej w służbie niemieckiej zaraz po ataku zbiegli z Sahrynia. Nieliczni być może bronili się razem z cywilami w budynku posterunku. W broń palną mogli być uzbrojeni także członkowie miejscowej samoobrony i prawdopodobnie członkowie Chełmskiego Legionu Samoobrony, o ile tam faktycznie byli. Na „pododdział SS Galizien” w rzeczywistości składali się dezerterzy z 5. Pułku Policyjnego SS. Przy okazji warto zauważyć, że żołnierze polskiego podziemia biorący udział w ataku nie mieli świadomości, czy faktycznie we wsiach znajdują się oddziały UPA. Niektórzy zeznawali w śledztwie IPN następująco: „Akcja ta nie była odwetem za zbrodnie popełnione przez oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii, gdyż w marcu 1944 r., a w szczególności w dniach 9 i 10 marca 1944 r. w pacyfikacjach tych terenów oddziały tej armii nie brały udziału, a konkretnie tych oddziałów w tym czasie tam w ogóle nie było” – zeznał w 2001 r. H. R. ps. „Orzeł”, żołnierz BCh z hrubieszowskiego.

Wnioskuję z artykułu, że Pani Śladewska stoi na stanowisku, iż przed atakiem został wydany rozkaz o oszczędzaniu ludności cywilnej. Otóż nie ma tu zgodności w przekazach partyzanckich. Sam Zenon Jachymek ps. „Wiktor” po wojnie wspominał, że taki rozkaz powtórzył przed południem 10 marca, gdy Sahryń był już zniszczony, być może porażony skalą zbrodni. Potwierdzali to także inni żołnierze, ale już na przykład S. H. ps. „Gruda” twierdził, zeznając przed prokuratorem IPN, że nie było takiego rozkazu, ale każdy żołnierz wiedział, że należy oszczędzać kobiety i dzieci. Jednakże skala ofiar i dowody na stosowanie odpowiedzialności zbiorowej (każda osoba posiadająca ukraińską kenkartę była zabijana) świadczą, że rozkazu takiego nie było lub było ciche przyzwolenie na jego ignorowanie. Oprócz tego wypada zauważyć, że nie po to włączono bezpośrednio do walki żołnierzy, którzy potracili rodziny na Wołyniu, by ukraińską ludność cywilną chronili.

Z artykułu wynika, że jego Autorka przyjmuje, cytowaną za jednym z żołnierzy BCh, liczbę 120 ofiar za najbardziej wiarygodną (dla jednej wsi, czy kilkunastu – tego nie wiemy). Jest to jedna z kwestii najbardziej drażliwych. Zenon Jachymek w komunistycznym śledztwie, być może po to, by podkreślić swoje zasługi w walce z „ukraińskim faszyzmem” przyznał, że w Sahryniu i innych wsiach „w wyniku tej akcji padło ofiarą przeszło 1000 Ukraińców, to znaczy od ognia i od kul”. Jak wskazują najnowsze obliczenia Igora Hałagidy, który stwierdził, że tylko jednego dnia w kilkunastu wsiach zginęły co najmniej 1264 osoby, sam dowodzący akcją był najbliższy prawdy.

Rozumiem stosowanie przez Autorkę względem UPA określenia „bandy”, aczkolwiek sam się nim nie posługuję. Zgodnie z ustaleniami Jana Pisulińskiego twierdzę, że członkowie UPA byli partyzantami posiadającymi „zorganizowany charakter, rozbudowane i zhierarchizowane struktury oraz wojskową dyscyplinę, a ponadto polityczne, a nie kryminalne cele”, co odróżnia banderowską partyzantkę od „grup o celach i charakterze rabunkowym”.

Na dowód ludobójczego charakteru UPA oraz stosowanego przez nią podstępu Monika Śladewska przytacza przykłady ujęcia i zamordowania przez „bandę Jahody” Stanisława Basaja „Rysia” oraz mordu w Kryłowie na milicjantach i cywilach, tak jak były to dwie różne akcje. Otóż chodzi o jedno wydarzenie z 25 marca 1945 r., które rozegrało się w tym nadbużańskim miasteczku. Akcji dokonał jeden z pododdziałów Mariana Łukaszewycza „Jahody” pod dowództwem Hrycia Rudenki „Suszki”, nie zaś sam „Jahoda”. Podawana przez Autorkę liczba ofiar wydaje się zaniżona („18 milicjantów i kilka osób cywilnych”). Na podstawie danych samego resortu bezpieczeństwa ustalić można nazwiska około dziesięciu do kilkunastu milicjantów oraz kilkudziesięciu osób cywilnych. Przytaczane w tym kontekście przez Panią Śladewską wydarzenie, jakie rozegrało się w Oszczowie, miało natomiast miejsce rok wcześniej niż tragedia w Kryłowie, a mianowicie 17 marca 1944 r., a zatem w zupełnie innej rzeczywistości politycznej i militarnej. 

Warto odnieść się także do kilku mniej istotnych zagadnień. Autorka operuje zlepkiem słownym „OUN-UPA”. Tymczasem taka organizacja nie istniała. Istniała Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów-Bandery oraz jej zbrojne ramię – Ukraińska Powstańcza Armia. Członkowie tej drugiej podlegali nacjonalistycznej formacji, ale nie musieli i często nie byli jej członkami. Pani Śladewska mówi o „Ukraińskich Dopomogowych Komitetach”, podczas gdy w polskojęzycznej literaturze przedmiotu występuje słowo „Pomocowych” (odsyłam do tekstów Andrzeja Bożyka). Ponadto nie było „ukraińskich żołnierzy” jesienią 1939 r., gdyż nie istniała armia ukraińska. Byli to żołnierze Wojska Polskiego narodowości ukraińskiej. Nie ryzykowałbym także wiązania działalności Ukraińskiego Komitetu Centralnego z „ukraińską policją” (w rzeczywistości Ukraińską Policją Pomocniczą w służbie niemieckiej). Pierwsza z tych organizacji, jak Autorka sama pisze, była przejawem działalności melnykowców, zaś druga formacja zależna była od banderowców. Obie frakcje w okresie okupacji niemieckiej krwawo się zwalczały. Przypisywanie „ukraińskim nacjonalistycznym historykom” nazywania „radzieckimi partyzantami” m.in. żołnierzy Werszyhory nie wytrzymuje krytyki, gdyż to sam Chruszczow, zgodnie z ustaleniami Mariusza Zajączkowskiego, nazywał partyzantów podległych Sztabowi Ukraińskiego Ruchu Partyzanckiego „ukraińskimi sowieckimi partyzantami”. Zdanie, w którym Pani Śladewska pisze o przerzuceniu przez Romana Szuchewycza (!) na Chełmszczyznę (!) kurenia „Zalizniaka”, podobnie jak to o obecności banderowskich sotni z Wołynia na Chełmszczyźnie w 1943 r. trudno w ogóle ocenić.

Z drobiazgów, które warto wypunktować, wymieniłbym jeszcze nieprawdziwą informację podaną przez Panią Śladewską, że jestem „byłym pracownikiem IPN”. Otóż udzielając wywiadu „Przeglądowi” oraz w momencie opublikowania polemiki przez Autorkę, byłem i nadal jestem pracownikiem IPN do końca czerwca tego roku (pracodawcę obowiązuje 3-miesięczny okres wypowiedzenia).

Na zakończenie wypada mi się częściowo zgodzić z Panią Śladewską, że „dr Sawa nie jest w stanie zrozumieć tamtego burzliwego czasu”. Jednakże jako historyk pracujący na źródłach staram się go zrozumieć – zwłaszcza motywy działania. Natomiast jako wnuk represjonowanego po wojnie przez komunistów żołnierza Armii Krajowej, faktycznie nie jestem w stanie zrozumieć pewnych ocen, np. tych pochwalających zbrodniczą akcję „Wisła” (odsyłam do publikacji Krzysztofa Persaka).

Historyk pracując ze źródłem dokonuje w pierwszej kolejności jego krytyki zewnętrznej. Po przeanalizowaniu artykułu Pani Moniki Śladewskiej zadałem sobie związane z tym pytanie: czy jest on faktycznie tym, za co się podaje, a więc czy jest autentycznym, niezależnym głosem żołnierza AK, kombatanta, opartym na własnych doświadczeniach i samodzielnych ocenach. Niestety nieco się rozczarowałem, gdyż polemiczny tekst bazuje na popularnych mitach dotyczących tzw. akcji na Sahryń opartych na wąskiej bazie źródłowej i przestarzałych publikacjach. Poza tym polemikę z moim wywiadem można uznać za wręcz pozorną, gdyż Pani Śladewska niemal identyczny tekst opublikowała już wcześniej (w 2018 r.), zanim udzieliłem wywiadu „Przeglądowi”, na stronie internetowej Stowarzyszenia Kresowian Kędzierzyn-Koźle.

Mariusz Sawa

Artykuł powstał w ramach stypendium Polsko-Ukraińsko-Kanadyjskiej 
Fundacji KALYNA

Поділитися:

Схожі статті

Залишити відповідь

Ваша e-mail адреса не оприлюднюватиметься. Обов’язкові поля позначені *

*
*