Dominik Szczęsny-Kostanecki

Україномовна версія – тут

Zamiast wstępu

„Perła Morza Czarnego” zajmuje w moim sercu miejsce szczególne. Naprzód dlatego, iż spędziłem tu jedne z najwspanialszych, najdroższych sercu chwil mojego życia. Po wtóre dlatego, że pod pewnymi względami Odessa przypomina mi to, co Herbert nazywa „zrabowanym miastem przodków” – w moim przypadku Łódź. Zrabowanym przez komunistów i choć teoretycznie odzyskanym, to zmienionym na zawsze, a przeto jakoś nieodparcie nostalgicznym. A do tego w podobny sposób parweniuszowskim, o czym mówię z pełną odpowiedzialnością za słowo. Jeśli tylko czas i okoliczności pozwolą – będę tu regularnie wracać. Ostatnio zawitałem do Odessy, kiedy kwitły już akacje, o których w swej balladzie śpiewał Leonid Utiosow. W maju.

Targ rybny

Nazajutrz po przyjeździe, w niedzielę rano udałem się niespiesznie na targ rybny (Rynok Prywoz). Nie wiem, czy w Odessie znajduje się inne miejsce tej rangi – to, które odwiedziłem, mieści się w czworokącie ulic Preobrażeńskiej, Pantelejmoniwskiej, Kateryńskiej i Nowoszczipnego Riadu. Tłumacząc najprościej, wystarczy od pomnika Woroncowa iść cały czas na południe, nigdzie nie skręcając – i „się dojdzie”. Droga na piechotę z mojego hotelu zajęła między 20 minut a pół godziny (nie powiem, ile dokładnie, ponieważ raz po raz zachodziłem do położonych na mojej trasie sklepików).

Z tego, co zdążyłem zaobserwować, targ składa się z dwóch zasadniczych części: zamkniętej, zdominowanej przez ogromne, gablotowe chłodziarki, oraz półotwartej, poprzecinanej rzędami stołów, na których sprzedawczynie rozkładają złowione o poranku ryby – niektóre rzeczywiście niesamowite, niby z dawnych podań albo rycin. Oprócz charakterystycznych gładzic (kambal) przypominających mnie – biologicznemu ignorantowi – płaszczki z przyciętymi ogonami, widziałem karasie, szczupaki i nad wyraz słone, sprzedawane dziesiątkami tiulki, rozmiarami zbliżone do byczków. Oczywiście, jako człowiek dostający amoku na widok kawioru, czułem się, jakby mnie wpuszczono do Seraju. Dosłownie ostatkiem woli powstrzymałem się przed kupnem dwóch słoików ikry szczuczynej. Stanęło na jednym, czego żałuję do teraz.

Wracając do domu, wstąpiłem na chybił-trafił do niewielkiej kawiarenko-cukierenki, gdzie za radą ekspedientki zamówiłem placyndę. Z języka rumuńskiego plăcintă to rodzaj pasztecika z ciasta francuskiego lub przypominającego nadwiślański podpłomyk, a więc twardszego. Mnie dostała się – ja uważam, że na szczęście – wersja pierwsza… Palce lizać! Knajpka nazywa się „Lepeszka”, a właściwie, zważywszy rosyjskojęzyczność miasta, „Liepieszka” i mieści się przy mojej ulubionej Preobrażeńskiej. Jeśli kto nie może, nie lubi albo przepiła mu się kawa, niech koniecznie weźmie do placyndy sok pomidorowy. W moim odczuciu c’est un mariage parfait.

Przygoda w operze

Gmach odeskiej opery robi wrażenie, chociaż ma jeden zasadniczy mankament – łatwo się w nim zgubić. To wcale nie jest żart. Zacznijmy od tego, że nie wszystkie schody prowadzą na wszystkie piętra. Jeśli, ruszając z parteru, wybierzesz niewłaściwe, a chcesz się dostać na drugi balkon, to mam dla Ciebie złą wiadomość – klatka wyrzuci Cię pod samym sufitem, czyli dwie kondygnacje wyżej. Wychodzisz na korytarz, próbujesz innego ciągu – lądujesz na samym dole, niczym w zręcznościowej grze komputerowej.

Śledziłem pierwszy akt Dziadka do Orzechów z zapartym tchem, praktycznie nie zmieniając pozycji, więc gdy tylko zaczął się antrakt, poczułem przemożną potrzebę „rozprostowania nóg”. W tamtą stronę poszło gładko, do jednego z 17 wyjść na ulicę trafiłem bez problemu. Schody zaczęły się przy… schodach w górę. A przecież szedłem po swoich własnych śladach – przynajmniej tak mi się wydawało. Powtórzywszy dwukrotnie numer z dotarciem na ostatnie piętro, zmuszony byłem prosić o pomoc bileterkę. A gdyby jej zabrakło? Na to też odkryłem sposób, ale po skończonym przedstawieniu. Uwaga! „Pokazuję i objaśniam”. Jeśli kiedykolwiek zgubisz się w kuluarach odesskiej opery, idź pod okręgu tak długo, aż natrafisz na główną klatkę schodową – nie da się jej pomylić z niczym innym. Oprócz tego, że piękna swymi neorokokowymi zdobieniami, posiada tę cenną zaletę, że jest skomunikowana ze wszystkimi kondygnacjami, nawet tymi antresolowymi. Przypuszczam – nigdzie tego nie sprawdzając – że, rozwiązanie, które mnie wprawiło w konsternację, stanowi element bardzo nowoczesnego rozwiązania ewakuacyjnego pozwalającego szybko wyprowadzić tłum z ostatniego, piątego piętra – bez wpychania go na gości opuszczających kondygnacje pośrednie. W ten sposób kieruje się ruchem w sposób miarowy – jak w muzyce. Nie wszystkie nuty naraz!

Żeby przyjrzeć się architekturze wnętrz, trzeba albo wykupić wycieczkę, albo – jeśli komu wąż zasyczał w kieszeni – przyjść pół godziny przed spektaklem. Nie ma co liczyć na pokątne zwiedzanie po przedstawieniu, a to dlatego, że obsługa dość szybko i całkiem dosłownie gasi światło, nie zostawiając miejsca na kuluarowy small-talk. W warszawskiej filharmonii też wyganiają, ale już w Teatrze Wielkim na ogół można pokręcić się nieco, nawet po reprezentacyjnych Salach Redutowych. Które rozwiązanie należy uznać za lepsze – i dla kogo? – nie rozstrzygam, mówię, które jest mi bliższe. Lubię, kiedy piękne chwile nie kończą się, jak nożem uciął, ale, niby dym, rozpływają się powoli.

Marszrutką na południe

„Tam z dala błyszczy obłok? To jutrzenka wschodzi?/ To błyszczy Dniestr, to weszła lampa Akermanu”.

A więc mamy to! Do grona zdobytych przez mnie ukraińskich twierdz – z których najwyżej cenię Olesko i Kamieniec Podolski – dołączyła forteca wzmiankowana w wierszu otwierającym cykl Sonetów Krymskich. Do roku 1812 broniła ona Imperium Osmańskiego przed atakami Rosji; za zgodą Napoleona przyłączona została przez Aleksandra I; w międzywojniu funkcjonowała jako Cetatea [wym. „Czetata”] Albă; zaanektował ją Stalin na początku II wojny światowej, a w roku 1991 odziedziczyła Ukraina.

Jeśli wierzyć popularnej opowieści, akermańska twierdza cieszy się statusem największej budowli obronnej na Ukrainie. Nie chcąc, by to, co zamierzam rozpatrzeć, zabrzmiało nazbyt zaczepnie, zapytam wszelako, jakie wyznaczniki stoją za tym stwierdzeniem. Jeśli za decydujące uznać kryterium przestrzeni opasanej murem obronnym – wówczas zgoda, przy jego obchodzeniu rzeczywiście można się zasapać, zwłaszcza w późnomajowym, południowym słońcu! Jednak, gdy mowa o budowlach znajdujących się wewnątrz jego pierścienia – czy to na górnym dziedzińcu „garnizonowym”, czy na dolnym, „obywatelskim” – nie ma ich zbyt wiele. De facto jeden donżon i trochę architektonicznego drobiazgu, m.in. pozostałość po bisurmańskim minarecie. Wszystkiego, w metrach kubicznych licząc, nie więcej, niż w takich na przykład Podhorcach. Pod tym względem Akerman można przyrównać do Zamku Spiskiego – również, ze względu na długość muru, określanego jako jeden z największych nie tylko na Słowacji, ale i w całej Europie Środkowo-Wschodniej.

Wspomniałem o dwóch dziedzińcach akermańskiej twierdzy, po których hula wiatr. Jest jeszcze trzeci, zdecydowanie mniejszy, w literaturze nazywany Portowym albo Kwarantannowym – słowo na czasie! – gdzie, z obawy przed chorobami, na 40 dni trafiały towary przywiezione z odległych krain. Morał stąd taki: w czasach, kiedy epidemie – plagi, jak wówczas mówiono – podobnie, jak głód, pojawiały się cyklicznie, kwarantanny odbywano długo – i bez wykrętów.

Z powrotem w Odessie

Po powrocie marszrutką z Akermanu godzina była jeszcze wczesna, tak więc, mimo lekkiego zmęczenia, wypadało jeszcze pozwiedzać. Przeglądając po drodze przewodnik, zdecydowałem, że słynne odesskie katakumby zostawię sobie na następny raz, a tymczasem, nieco wbrew ustalonemu rankingowi atrakcji, udam się na ulicę Puszkinską do dwóch sanktuariów kultury, notowanych jakby nieco niżej: muzeum pamięci autora Damy Pikowej oraz do Muzeum Sztuki Wschodu i Zachodu.

Pierwsze mieści się w gmachu dawnego Hôtel du Nord, gdzie Puszkin zatrzymał się na około rok podczas swego zesłania. Z cenniejszych pamiątek znajdziemy tu biurko, przy którym, jak głosi fama, powstawały fragmenty Eugeniusza Oniegina oraz – uważam, że w braku pokaźnej liczby autentyków to doskonały pomysł – bogatą kolekcję fotografii przedstawiających pomniki poety rozsiane po całym świecie, w tym na „bratnio-socjalistycznej” Kubie. Chyba jednak największym atutem przybytku jest panująca w nim atmosfera – wytworzona tak  – choć to komunał – jak gdyby najsłynniejszy lokator tego miejsca i jego współcześni jeszcze przed chwilą tu byli. Jakby wyszli po coś na miasto.

Drugie muzeum ma zupełnie inny charakter. To już nie izba pamięci , ale galeria malarstwa i rzeźby. Pomieszczenia są bardziej przestronne, bogaciej wyposażone (schody prowadzące na piętro wykonano z marmuru kararyjskiego) i chyba lepiej doświetlone. Z radością odkryłem  tu parę obrazów Franza Halsa, Rubensowskiego Pijanego Herkulesa, a także jedno płótno przypisywane mistrzowi światłocienia – Caravaggiowi. Na dłuższą chwilę moją uwagę przyciągnęło też piękne, choć nie tak efektowne, polonicum – litografowany z Grassiego portret księcia Józefa Poniatowskiego – z ręką wspartą na szabli i nonszalancko przez ramię przewieszoną burką, z Legią Honorową i Virtuti Militari na piersi. A ponieważ sława wojenna królewskiego bratanka datuje się od czasów prowadzonej na Ukrainie, antyrosyjskiej kampanii w obronie Konstytucja 3 maja – jego obecność w narażonej na obcą  prowokację Odessie uważam nie tylko za uzasadnioną i inspirującą, ale też za stanowiącą dobry materiał na pointę opowieści.

Post-scriptum

W roku 1793 ani  Łodzi – „polskiego Manchesteru”, ani Odessy jeszcze nie było. 100 lat później w miejsce skromnej osady o nazwie Łódka i dawnej tatarskiej twierdzy Chadżybej wyrosło czwarte i piąte co do wielkości miasto Imperium  Rosyjskiego. Kariera, jaką zrobiły oba środki, była zaiste piorunująca, przy czym wydaje się, że Łódź lata swej świetności ma już za sobą. Tymczasem – patrząc tylko na wskaźniki demograficzne – możemy przyjąć, że przed Odessą istnieje przyszłość – może nie świetlana, to zbyt mocne słowo, ale pogodna. Przekonałem się o tym, widząc i słysząc – a było to w maju – tłumy na odesskich plażach, ruch w porcie, licznych turystów, uliczny gwar, muzykę dobiegającą z lokali… słowem cały ten zgiełk, który stanowi o życiu miasta. Odesso – niech Ci się dobrze wiedzie!

Поділитися:

Схожі статті

Залишити відповідь

Ваша e-mail адреса не оприлюднюватиметься. Обов’язкові поля позначені *

*
*